Więźniowie łagrów dzielili się na trzy kategorie.
Pospolitiacy albo bytowyje, czyli skazani za drobne przestępstwa.
Kontriki, czyli polityczni skazani z art. 58.
Ostatni to urki, inaczej błatnyje i ich elita – wory w zakonie – zdeklarowani kryminaliści. Żyli według własnego kodeksu. Przez większość okresu istnienia Gułagu cieszyli się specjalnymi względami administracji i za jej pozwoleniem terroryzowali resztę więźniów.
Właśnie ci ostatni uciekali najczęściej. Dla urki obóz był co prawda niczym dom rodzinny, nie harowali ani nie głodowali, jednak ucieczka była atrakcyjną i wyczekiwaną rozrywką. Jak pisze Sołżenicyn: „uchlać się, zgwałcić, roztoczyć pawi ogon”. Ot, kilka tygodni urlopu. Wiedzieli, że powrót za druty to tylko kwestia czasu. Tylko nieliczni – ci z najcięższymi wyrokami – próbowali więc ucieczek na serio. Na zawsze. Na ich drodze lała się krew. Palili za sobą tajgę, by zatrzeć ślady, mordowali – świadków lub dla zdobycia tego, co uciekinierom najpotrzebniejsze: zapasów, pieniędzy, dokumentów.
Dlaczego dobrze przygotowani urkowie zabierali na ucieczkę jeszcze jednego więźnia?
Okoliczni mieszkańcy stopniowo przyzwyczajali się do myśli, że złapanie zbiega to wydarzenie odświętne, fortunne, że to tyle co udane łowy albo znalezienie grudki złota. Tunguzom, Samojedom, Kazachom płacono mąką i herbatą. We wsiach pojawienie się każdego obcego towarzyszyły krzyki biegnących zewsząd dzieci: Mamo! Śledź idzie!” – pisze Sołżenicyn.
Co wyniknie z takiego spotkania tym razem? Z jakimi emocjami przyjdzie mierzyć się Szamanowi, który rozpoczyna magiczny rytuał?